19.12.2017 aktualizacja 20.12.2017

Prof. T. Nałęcz: Są ludzie, którzy starają się zapomnieć o zamordowaniu Narutowicza

Prof. Tomasz Nałęcz. Fot. PAP/Sz. Łaszewski Prof. Tomasz Nałęcz. Fot. PAP/Sz. Łaszewski

Są ludzie, którzy starają się zapomnieć o zamordowaniu Narutowicza. Polska prawica nigdy nie dokonała rozrachunku z tym wydarzeniem. Zrobiła właśnie to, co najprostsze – złożyła winę na szaleńca - mówi prof. Tomasz Nałęcz z Akademii Humanistycznej w Pułtusku. 95 lat temu, 16 grudnia 1922 r., w warszawskiej Zachęcie zamordowany został pierwszy prezydent RP.

PAP: Jaka była rola urzędu prezydenta według konstytucji marcowej?

Prof. Tomasz Nałęcz: Rola prezydenta była dosyć ograniczona. O najważniejszych ustrojowych przepisach konstytucji zadecydowały w Sejmie Ustawodawczym prawica i centrum. Prawica zdawała sobie sprawę z tego, że Piłsudski jest na tyle popularny, że zostanie wybrany głową państwa przez Zgromadzenie Narodowe, czyli posłów i senatorów. Bardzo się tego obawiała, w związku z tym robiła co mogła, aby ograniczyć kompetencje głowy państwa. 

Postanowiła m.in. dokuczyć Piłsudskiemu zmianą nazwy urzędu. Piłsudski był bardzo przywiązany do tytułu „Naczelnika Państwa” – bardzo polskiego i nawiązującego do tradycji kościuszkowskiej. Tytuł prezydenta mu się nie podobał, stąd prawica przeforsowała taką właśnie nazwę. 

Funkcje prezydenta zostały sprowadzone głównie do czynności formalno-reprezentacyjnych, aczkolwiek, tak jak zawsze w przypadku każdego urzędu, o tym, jak będzie wyglądało sprawowanie tego urzędu, bardzo dużo zależało od osobowości osoby, która go objęła.

PAP: Czy te ograniczenia wpłynęły na decyzję Piłsudskiego o niekandydowaniu w wyborach?

Prof. Tomasz Nałęcz: Oczywiście, Piłsudski mówił o tym wprost. Przepisy konstytucji były znane od momentu jej uchwalenia 17 marca 1921 roku, ale jeśli chodzi o funkcjonowanie najwyższych władz państwowych, to konstytucja weszła w życie właśnie jesienią 1922 roku, po wyborach do parlamentu i wraz z wyborami pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej.
 
Choć od kilkunastu miesięcy Piłsudski znał już to rozwiązanie, o swojej decyzji, że nie będzie kandydował, zakomunikował bardzo późno. Wybory były zarządzone na 9 grudnia 1922 roku, a Piłsudski na pięć dni przed głosowaniem przez Zgromadzenie Narodowe, 4 grudnia, poprosił parlamentarzystów gotowych zgłosić jego kandydaturę, aby tego nie robili. Odbyło się to na specjalnym spotkaniu z udziałem bardzo licznej grupy parlamentarzystów. Piłsudski powiedział: „garnitur, który skrojono dla prezydenta jest dla mnie zbyt ciasny. Bardzo serdecznie panom dziękuję, ale kandydować nie będę”.

PAP: Czy decyzja Piłsudskiego pokrzyżowała plany ugrupowaniom politycznym?

Prof. Tomasz Nałęcz: Decyzja Piłsudskiego spowodowała ogromne zamieszanie, ponieważ licząc się z niemalże jego pewnym wyborem jego przeciwnicy nie zgłaszali faworytów do tych wyborów. Wystawiano raczej kandydatury, które w języku wyborczym nazwalibyśmy kandydaturami „zająców”, ponieważ z góry było wiadomo, że ta osoba przegra. 

Obozy chcące tak naprawdę oddać głos na Piłsudskiego lub w ogóle pod jego kandydaturą się podpisujące, gdy się okazało, że Piłsudski nie kandyduje, wystawiły swoich kandydatów, aby tym zgłoszeniem podkreślić swoją pozycję polityczną i niezależność. 

PAP: Jakich zatem kandydatów wystawiły ugrupowania?

Prof. Tomasz Nałęcz: Kandydatów było aż pięciu. Najistotniejsze znaczenie miała kandydatura zgłoszona przez Narodową Demokrację. Obóz narodowy, który poszedł do wyborów w szerokiej formule koalicyjnej i uzyskał bardzo dobry wynik wyborczy, miał najwięcej posłów i senatorów. Jeśli Piłsudski by nie kandydował, to kandydat obozu narodowego miał wielką szansę wygrać wybory. Licząc się z kandydaturą Piłsudskiego wybrano jednak kandydata „zająca”. Chciano uhonorować bardzo zasłużonego dla obozu narodowego hrabiego Maurycego Zamoyskiego. 

Najpoważniejszym kandydatem, który miał największą szansę na wygraną, był zgłoszony przez Polskie Stronnictwo Ludowe „Piast” Stanisław Wojciechowski, choć był on dosyć luźno związany z tą partią. Wojciechowski był przede wszystkim kojarzony z Piłsudskim ze względu na ich przeszłość – byli związani współpracą, przyjaźnią jeszcze od czasów wspólnej działalności w Polskiej Partii Socjalistycznej, kiedy ryzykując wolnością drukowali w latach 90. XIX wieku organ prasowy PPS – „Robotnika”. Chociaż Wojciechowski, jeszcze przed Piłsudskim, rozstał się z PPS, to pozostawali w przyjaźni. Najważniejsze były jednak ich relacje już po odbudowaniu niepodległego państwa polskiego. W rządzie Ignacego Paderewskiego Wojciechowski zajmował niezwykle ważne stanowisko ministra spraw wewnętrznych i był mężem zaufania Piłsudskiego. Tak też było przez następne lata. Chociaż Wojciechowskiego formalnie zgłosił „Piast”, tak naprawdę za tą kandydaturą stał Piłsudski, zresztą sam nie ukrywał swojego poparcia dla Wojciechowskiego. 

Prof. Tomasz Nałęcz: Endecja, w wyniku własnego błędu, przegrawszy głosowanie w Zgromadzeniu Narodowym przeniosła już od 9 grudnia walkę na ulicę, przede wszystkim na ulice Warszawy, gdzie była bardzo popularna i miała ogromne możliwości mobilizacyjne. Stolica zaroiła się od bardzo agresywnych demonstrantów, a na Narutowicza wylała się ogromna fala różnych fałszywych i nieprawdziwych zarzutów, jak byśmy dzisiaj powiedzieli hejtu.

Wówczas w ruchu ludowym miała miejsce bardzo ostra rywalizacja między kilkoma ugrupowaniami ludowymi, zwłaszcza między centrowym, zakorzenionym w dawnym zaborze austriackim „Piaście”, a lewicowym, bardziej zakorzenionym w dawnym zaborze rosyjskim PSL „Wyzwolenie”. „Wyzwoleńcy” żadną miarą nie chcieli głosować na kandydata „Piasta”. Lider tego ugrupowania, Stanisław Thugutt namówił na kandydowanie człowieka w ogóle nie związanego z „Wyzwoleniem”, bardzo szanowanego uczonego, w tym czasie piastującego bardzo zaszczytne stanowisko ministra spraw zagranicznych – prof. Gabriela Narutowicza. Dużą część życia spędził on w Szwajcarii, gdzie uzyskał tytuł profesora, dorobił się też znacznego majątku. To był jeden z najbardziej znanych na świecie projektantów elektrowni wodnych. Elektrownie były jego specjalizacją naukową i zawodową. Narutowicz był związany z działalnością rewolucyjną jeszcze w końcu XIX wieku, zresztą wtedy poznali się z Piłsudskim. Groziło mu uwięzienie i zesłanie na Syberię, w związku z czym wybrał emigrację w Szwajcarii. 

Powrócił do Polski wraz z odbudowaniem niepodległości, lecz nie w pierwszych miesiącach, ponieważ miał śmiertelnie chorą żonę i nie chciał jej pozbawiać świetnej szwajcarskiej opieki. Został ministrem robót publicznych, jak mówiono o dzisiejszym ministrze pracy. Trwał w kolejnych rządach; choć one się zmieniały, to on należał do stałego grona fachowców. W 1922 roku był już ministrem spraw zagranicznych. Był powszechnie szanowany. Narutowicz miał duże wątpliwości, czy kandydować. Odbył w tym celu rozmowę z Piłsudskim, który mu odradzał kandydowanie, bo wspierał Wojciechowskiego, uważał, że Wojciechowski lepiej się na to stanowisko nadaje. 

Polska Partia Socjalistyczna, w myśl zasady, że każdy zgłasza swojego kandydata, zachowała się najbardziej konsekwentnie i zgłosiła swojego lidera – Ignacego Daszyńskiego. Mniejszości narodowe, reprezentowane dosyć licznie w tym parlamencie, zgłosiły prof. Jana Baudouin de Courtenay – chciały demonstracyjnie w pierwszym głosowaniu zagłosować na swojego kandydata. 

PAP: Czy byli faworyci wśród kandydatów?

Prof. Tomasz Nałęcz: Wydawało się, że w tym układzie decydująca batalia rozegra się między Zamoyskima a Wojciechowskim. Jednak większe szanse dawano Wojciechowskiemu.

PAP: Jak wyglądał proces głosowania?

Prof. Tomasz Nałęcz: Głosowano zgodnie z zasadą tzw. australijskiego wyścigu – w każdej turze odpadał kandydat, który zajmował ostatnią pozycję w tym głosowaniu.

PAP: Co zatem zadecydowało o zwycięstwie Gabriela Narutowicza?

Prof. Tomasz Nałęcz: Narutowicz wygrał głosami, które zapewne padłyby na Piłsudskiego, gdyby kandydował. Konsekwentnie pierwsze miejsce w kolejnych głosowaniach zajmował Maurycy Zamoyski, z tym, że jemu głosów w ogóle nie przyrastało. Jak odpadali kolejni kandydaci, to parlamentarzyści tracący swoją kandydaturę przenosili głosy na innych. Bardzo szybko odpadł Daszyński, potem  de Courtenay. Cały czas zyskiwali natomiast Wojciechowski i Narutowicz. 

W przedostatniej turze głosowania, która miała wyłonić dwóch kandydatów, wydawało się, że Wojciechowski wygra w cuglach z Narutowiczem, natomiast wygrał Narutowicz. Głosowania były tajne, ale ludzie znający sejm od podszewki uważali, że o tym zadecydowała sama endecja, która uważała, że w starciu z Wojciechowskim Maurycy Zamoyski nie ma żadnych szans. W przedostatniej turze endecy "dosypali" Narutowiczowi trochę głosów, ze względów taktycznych, bo byli przekonani, że z Narutowiczem Maurycy Zamoyski rywalizację wygra. Popełnili bardzo poważny błąd.

PAP: Dlaczego Zamoyski przegrał?

Prof. Tomasz Nałęcz: Bój toczył się o głosy „Piasta”, któremu nie po drodze było głosować na kandydata „Wyzwolenia”. Ta kandydatura była im niemiła – nie ze względu na wady Narutowicza, ale ze względu na rywalizację w ruchu ludowym. 

Natomiast jeszcze mniej miły „Piastowcom” niż Narutowicz był Maurycy Zamoyski. To była piękna postać, gorący patriota. Dysponował ogromnym majątkiem i, inaczej niż wielu bardzo zamożnych, łożył duże sumy na sprawy publiczne – wspierał obóz narodowy, finansował Komitet Narodowy Polski w Paryżu w czasach I wojny światowej, za co endecja i Dmowski byli mu wdzięczni. W tym Sejmie natomiast, zresztą w różnych ugrupowaniach, nie tylko w ruchu ludowym, dominowali chłopi – społeczeństwo było w ponad 2/3 chłopskie, a chłopi głosowali na chłopów. Zamoyski miał jedną, ale nie do przekreślenia, skazę z punktu widzenia posłów chłopskich – był największym w Polsce posiadaczem ziemskim, czyli obszarnikiem. Chłopi domagali się reformy rolnej, ich chłopscy wyborcy oczekiwali od nich, że już z pierwszego posiedzenia przyjadą z uchwaloną niemalże reformą rolną. Jak taki poseł chłopski mógłby pokazać się na wsi, gdyby przywiózł nie reformę rolną, tylko hrabiego Zamoyskiego jako prezydenta, na którego jeszcze oddał głos? To było nie do pomyślenia.

Witos, który słusznie zakładał, że jedyną sensowną koalicję w Sejmie można stworzyć z obozem narodowym, dwoił się i troił, ale klub mu się zbuntował. Chłopi powiedzieli „nie, prezesie, na hrabiego i obszarnika my nie możemy zagłosować” i zagłosowali na Narutowicza. Endecja padła ofiarą swojego podstępu. Nie chciała prezydenta Wojciechowskiego, to miała prezydenta Narutowicza.

PAP: Jakie reakcje wywołał wybór Narutowicza?

Prof. Tomasz Nałęcz: Endecja, w wyniku własnego błędu, przegrawszy głosowanie w Zgromadzeniu Narodowym przeniosła już od 9 grudnia walkę na ulicę, przede wszystkim na ulice Warszawy, gdzie była bardzo popularna i miała ogromne możliwości mobilizacyjne. Stolica zaroiła się od bardzo agresywnych demonstrantów, a na Narutowicza wylała się ogromna fala różnych fałszywych i nieprawdziwych zarzutów, jak byśmy dzisiaj powiedzieli hejtu. Tyle brudów, wymyślonych, wyssanych z palca oskarżeń, ile wylano na Narutowicza, to podobnych sytuacji w naszym życiu publicznych jest mało.

Endecy robili to świadomie. Chcieli zrewoltować ulice Warszawy, mieli nadzieję, że w wyniku ulicznej rewolty uda się zablokować objęcie przez Narutowicza urzędu. Przede wszystkim liczyli na to, że Narutowicz pod wpływem tego ulicznego buntu sam urzędu nie obejmie, zrezygnuje z ofiarowanego mu wyboru. Tutaj ponownie źle ocenili sytuację. Narutowicz, ukształtowany przez kulturę polityczną demokratycznej Szwajcarii, uważał, że byłoby to niegodne i tchórzliwe, żeby w obliczu próby zmiany uczciwej decyzji parlamentu ulegać presji ulicy. To się w ogóle nie mieściło w głowie Narutowicza. 

Przyjął wybór, był zdecydowany złożyć przysięgę. Endecja jeszcze próbowała zablokować przejazd do gmachu parlamentu. Narutowicz jechał z pawilonu w Łazienkach Alejami Ujazdowskimi, nie było to daleko. Towarzyszył mu wyjący endecki tłum. Ciskano w prezydenta grudami śniegu – wcześniej była odwilż, ale to zaczęło przymarzać. Jeden z demonstrantów nawet wskoczył na stopień powozu, którym jechał prezydent, zamachnął się na prezydenta trzymaną w ręku laską, ale został odepchnięty przez towarzyszącego prezydentowi dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ.

Narutowicz składał w Sejmie przysięgę z posiniaczoną twarzą, z guzem na czole, ponieważ kilka grud śniegu go trafiło. Jednak się nie cofnął, uważał, że nie może kapitulować pod presją ulicy. 

PAP: Czy Narutowicz był przygotowany do pełnienia funkcji prezydenta?

Prof. Tomasz Nałęcz: Był świetnie przygotowany. Był kształtowany przez demokrację w Szwajcarii, był obecny w szwajcarskim życiu publicznym, także politycznym. Cieszył się dużym zaufaniem swoich szwajcarskich współobywateli. Wybrano go np. do prestiżowego organu, jakim była Komisja Renu, aby koordynował współpracę krajów leżących nad Renem. Wybierano go na różne funkcje publiczne w Szwajcarii. Był również gorąco zaangażowany w sprawę polską, w czasie I wojny światowej był związany z obozem legionowym. 

Od kilku lat jako członek rządu aktywnie uczestniczył w życiu publicznym odrodzonej Polski. Najpierw jako minister robót publicznych miał okazję zapoznać się ze wszystkimi problemami wewnętrznymi Polski, a jako minister spraw zagranicznych znał problemy polityki zagranicznej. Mało kto, jak Narutowicz był przygotowany do pełnienia tego urzędu.

PAP: Czy znamy plany, założenia tej prezydentury?

Prof. Tomasz Nałęcz:  Świetnie je znamy. Narutowicz stanął na wysokości zadania. Lał oliwę na wzburzone fale polskiej polityki. Przede wszystkim wyciągał rękę do współpracy do obozu narodowego. Podjął też dialog z hierarchami Kościoła, licząc na to, że Kościół wpłynie na uspokojenie tej sytuacji. 

Chociaż był sponiewierany przez endeków wręcz niebywałym hejtem, zdawał sobie sprawę z tego, że z układu sił w parlamencie wynika, że Polską może rządzić trwale rząd oparty na współdziałaniu obozu narodowego i centrum, w pierwszej kolejności „Piasta”. 

Narutowicz podjął próbę sformowania rządu. Najpierw powierzył misję utworzenia gabinetu Thuguttowi, którego uważał za lidera większości parlamentarnej, która stała za jego wyborem. Szybko się okazało, że to była większość przypadkowa, skonstruowana tylko na użytek wyborów prezydenckich, a dalsza współpraca między lewicą i mniejszościami narodowymi była niemożliwa. Thugutt szybko zrzekł się tej misji.
 
Narutowicz po paru dniach chciał zaproponować misję sformowania gabinetu jednemu z czołowych działaczy obozu narodowego – Leonowi Plucińskiemu, Komisarzowi Generalnemu Rzeczypospolitej Polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku.

Paradoks sytuacji polegał na tym, że kiedy 16 grudnia prezydent w wyniku zamachu endeckiego fanatyka konał na posadzce Zachęty, to w Belwederze, który od 14 grudnia stał się siedzibą Narutowicza, czekał na spotkanie Pluciński. Wiedział na co czekał, bo prezydent już wcześniej przez osoby zaufane zaproponował mu sformowanie rządu i Pluciński tę funkcję przyjął. 

To była skala odpowiedzialności i wyobraźni Narutowicza, dowód jego politycznej maestrii. Trzeba było naprawdę polityka wielkiego formatu, który potrafił wznieść się ponad krzywdy, które czynili mu endecy od kilku dni. Był wręcz niebywały w odpowiedzialności za państwo i poszanowaniu tej najbardziej naturalnej większości parlamentarnej. Wbrew swoim osobistym sympatiom zdecydowany był, aby powierzyć misję sformowania gabinetu osobie związanej z obozem jego przeciwników. 

PAP: Jakie były rzeczywiste plany Eligiusza Niewiadomskiego?

Prof. Tomasz Nałęcz:  Kilka tygodni po zamachu, w styczniu 1923 roku, odbył się proces zabójcy prezydenta, w którym złożył on obszerne zeznania, wykładając swoją chorobliwą motywację. Nie ukrywał, że chciał zabić Piłsudskiego, bowiem uważał go za źródło wszelkich nieszczęść. Niewiadomski po prostu święcie wierzył we wszystkie bzdury, które najpierw o Piłsudskim, a potem o Narutowiczu wygadywali endecy. 

Chciał zastrzelić Piłsudskiego i był gotów to zrobić, nawet szczegółowo opisał swój plan zamachu na Piłsudskiego. Nie ulega wątpliwości, że to by się powiodło, tak jak powiódł się zamach na Narutowicza. Kiedy się dowiedział, że Piłsudski zrezygnował z kandydowania na prezydenta, to odstąpił od tego, jak to mówił, „wymierzenia aktu sprawiedliwości”. Można powiedzieć, że swoją decyzją z 4 grudnia, w ostatniej chwili, Piłsudski uratował swoje życie, bo Niewiadomski zamierzał zastrzelić go 5 grudnia na jednej z uroczystości w Warszawie, na której miał być. 

Niewiadomski był członkiem warszawskiej elity, właściwie śmietanki śmietanek warszawskich. Tak jak stał kilka metrów od Narutowicza, tak stałby o parę kroków od Piłsudskiego i pewnie by nie chybił z takiej odległości. Trzeba pamiętać o tym, że wtedy nie znano osobistych ochroniarzy. Oczywiście, głowa państwa miała adiutanta, ale on pełnił funkcje honorowe, a nie był ochroniarzem patrzącym czujnie wokół siebie. 

PAP: Jakie reakcje polityczne wywołało zabójstwo Narutowicza?

Prof. Tomasz Nałęcz: Ono strasznie podzieliło Polskę, która stanęła właściwie w obliczu wojny domowej. Warto powiedzieć, że jednak wiele osób stanęło na wysokości zadania. Chociaż była część gorących głów na lewicy, która chciała odpowiedzieć na ten gwałt endecji lewicowym terrorem, to Piłsudski się na to nie zgodził. Szybko porozumiano się w sejmie, powołano rząd pod przewodnictwem generała Władysława Sikorskiego. Ten rząd wprowadził stan wyjątkowy w Warszawie i w powiecie warszawskim, czym szybko opanował sytuację. 

PAP: Jaki był wpływ tego zamachu na postrzeganie przez Piłsudskiego demokracji i parlamentaryzmu? Czy pod jego wpływem Piłsudski zaczął się odwracać od parlamentaryzmu?

Prof. Tomasz Nałęcz: Wiele jest świadectw, które by potwierdzały takie rozumowanie, sam Piłsudski tak zresztą o tym mówił. Niewątpliwie zamach na prezydenta był dla niego wstrząsem. Piłsudski był bardzo złego zdania o obozie narodowym, o endecji, zresztą nie sposób, żeby było inaczej – oni również w okrutny sposób nim poniewierali. Jak mówił, nie przypuszczał, że to zacietrzewienie partyjne było aż tak wielkie, żeby skłoniło do mordu politycznego, zwłaszcza że to Piłsudski miał być celem tego mordu. 

Prof. Tomasz Nałęcz: Moim zdaniem sytuacja z grudnia 1922 roku jest wielkim znakiem przestrogi przeciwko temu, co się dzieje w Polsce. Jest znakiem przestrogi przed pogłębianiem podziałów, nienawiścią, dehumanizacją przeciwnika, dzieleniem Polaków na lepszych i gorszych. Przecież endecja twierdziła, że Narutowicz został wybrany głosami „gorszych” Polaków, a prezydenta Rzeczypospolitej powinni wybrać „prawdziwi” Polacy. Myślę, że dlatego tak chętnie polska prawica o tej przestrodze i o tej zbrodni chce zapomnieć.  

Coś w Piłsudskim wtedy pękło, stracił ostatnie elementy szacunku dla swoich przeciwników politycznych. Uznał, że każdy sposób walki z przeciwnikiem stosującym tak niegodne metody walki jest dopuszczalny.

Warto też zwrócić uwagę, że kiedy część jego zwolenników w grudniu 1922 roku chciała zbrojnie sięgnąć po władzę i rozprawić się z endecją, to Piłsudski tę propozycję odrzucił. Jednak już w trzy i pół roku później zdecydował się na siłowe rozwiązanie. 

W tym rozczarowywaniu się Piłsudskiego systemem parlamentarnym, zdominowanym przez partie polityczne, a parlamentaryzmu nie ma przecież bez partii politycznych, to, co się działo po wyborze Narutowicza i sam mord na Narutowiczu, było niewątpliwie jednym z kamieni milowych.

PAP: Kto ponosi największą odpowiedzialność za tę zbrodnię?

Prof. Tomasz Nałęcz: Zbrodnia była czynem politycznego szaleńca, bo nie ulega wątpliwości, że Eligiusz Niewiadomski nim był. Jak to jednak na ogół w takich sytuacjach bywa, żeby szaleniec zdecydował się na taki czyn i żeby uznał się niemalże za rękę opatrzności, trzeba odpowiedniego klimatu i atmosfery.
 
Choć jest oczywiste, że za mordem Narutowicza nie stał żaden spisek, tajne sprzysiężenie, nikt Niewiadomskiego nie instruował, to ci, którzy wiążą ten mord z tym endeckim hejtem, z tą nienawiścią, którą tchnęła prawica w warszawską ulicę, mają rację. Strzelił Niewiadomski, ale atmosferę, w której tego rodzaju zbrodnia była możliwa, stworzyła endecja. Rozpoczęła sianie wiatru, który wywołał burzę i morderczy grom. 

PAP: Czy we współczesnej Polsce pamięta się o Narutowiczu?

Prof. Tomasz Nałęcz: To jest bardzo przykre, że są ludzie, którzy starają się o Narutowiczu i o tej zbrodni zapomnieć. Pamiętam boje w Sejmie przy pierwszej uchwale, która miała przypominać o zamordowaniu Narutowicza. Niektórzy posłowie uważali, że nie ma po co do tego wracać. Polska prawica nigdy nie dokonała rozrachunku z tym wydarzeniem. Zrobiła właśnie to, co najprostsze – złożyła winę na szaleńca, sama umyła ręce, uważała, że wybór Narutowicza był tak skandaliczny, że miała prawo do takiego moralnego odruchu sprzeciwu.
 
Te nastroje wśród wielu ludzi polskiej prawicy pokutują do dzisiaj. Ludzie prawicy nie chcą spojrzeć prawdzie w oczy, że skazili piękną, polską niepodległość mordem politycznym i w sumie uruchomili lawinę gwałtu, której sami padli ofiarą – to endecja została odsunięta od władzy w maju 1926 roku w wyniku zamachu.
 
PAP: Jakie wnioski powinniśmy wyciągać z tego, co stało się w grudniu 1922 roku? Czym dziś mogą być dla nas te wydarzenia?

Prof. Tomasz Nałęcz: Moim zdaniem sytuacja z grudnia 1922 roku jest wielkim znakiem przestrogi przeciwko temu, co się dzieje w Polsce. Jest znakiem przestrogi przed pogłębianiem podziałów, nienawiścią, dehumanizacją przeciwnika, dzieleniem Polaków na lepszych i gorszych. Przecież endecja twierdziła, że Narutowicz został wybrany głosami „gorszych” Polaków, a prezydenta Rzeczypospolitej powinni wybrać „prawdziwi” Polacy. Myślę, że dlatego tak chętnie polska prawica o tej przestrodze i o tej zbrodni chce zapomnieć.  

 Rozmawiała Anna Kruszyńska (PAP)

akr/ mjs/ ls/

Copyright

Wszelkie materiały (w szczególności depesze agencyjne, zdjęcia, grafiki, filmy) zamieszczone w niniejszym Portalu chronione są przepisami ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych oraz ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. o ochronie baz danych. Materiały te mogą być wykorzystywane wyłącznie na postawie stosownych umów licencyjnych. Jakiekolwiek ich wykorzystywanie przez użytkowników Portalu, poza przewidzianymi przez przepisy prawa wyjątkami, w szczególności dozwolonym użytkiem osobistym, bez ważnej umowy licencyjnej jest zabronione.